Z piekła Sudanu na olimpijskie areny, czyli 'Bieg po życie'

"Bieg po życie", Lopez Lomong


Zawsze ciągnęło się za mną pewne poczucie... nieuchronności, to chyba dobre słowo. Gdy tylko zaczęłam rozumieć świat i siebie, pojęłam, że w naszym życiu nie ma samych zwycięstw. To jest wyżej wspomniana nieuchronność, bo nieważne jak człowiek się zaprze, jeśli coś ma się zepsuć i pójść źle... cóż, ręczę, że tak się stanie. 

Jednak nigdy nie patrzyłam na drugą stronę metalu, która jest równocześnie piękna i straszna. Piękna, ponieważ jedna porażka, czy też niepowodzenie nie oznacza, że nie mamy więcej szans na sukces. Strach rodzi się ze świadomości, że praca nigdy się nie kończy, że odpowiedzialność i krańcowa duma z naszej wygranej spoczywa, w dużej części, na naszych barkach. Sumując, czy tego chcemy, czy nie, wszystko w naszych rękach.

Oczywiście, zanim dostrzegłam, że świat nie kończy się z powodu jednego złego dnia minęło trochę czasu i wiele, wiele łez rozczarowania. Doszłam do tego powolutku, choć nawet teraz nie do końca pogodziłam się z tym, że, wbrew powszechnej opinii, nie jestem taka wspaniała i idealna. <żart, żart, bez spiny>
Zawiało trochę powagą z racji człowieka, który jest bohaterem książki i naszym przewodnikiem przez swoją historię.

Jak wspomniałam, rozczarowanie wciąż mi towarzyszy i zanim przejdę do innych spostrzeżeń, muszę napisać, co sprawiło, że książka stała się moją świętością, a Lopez Lomong herosem z komiksów. Była to jego jedna, jedna z wielu cudownych, cecha. Ten człowiek jest stuprocentowym realistą na pograniczy optymizmu, który każde niepowodzenie w swoim życiu, każdy wybój na drodze, którą musiał przebyć, traktował ze stoickim spokojem i wiarą. Wiedział, że wszystko ma przyczynę, a jego zadaniem jest tylko biec. Biec ile sił w nogach, aby nadążyć za wózkiem golfowym Pana Boga.


Z piekła Sudanu na olimpijskie areny

Nie będę uderzać Was w twarz spoilerem. Napiszę po prostu, że już w młodości wykazał się nieprawdopodobną siłą i uporem. Chwycił się swoich marzeń, wgryzł w nie, trochę poszarpał i zaczął realizację. Nie znając języka napisał esej po angielsku, nie mając butów biegał dziennie 30 km., nie czyniąc nikomu wyrzutów przyjmował swój los. Z wysoko podniesioną głową stawał naprzeciwko śmierci, głodu, nauki, zwycięstwa i miłości. Każdemu opowiadał o swoich postanowieniach, zdobywał cudze serca i pomoc, by w końcu trafić do Pekinu. Ale na tym nie zakończyła się jego podróż, umysł wciąż pracował, tworzył i sycił się kolejnymi planami.

Lopez Lomong został człowiekiem spełnionym, lecz nie osiadł na laurach. Otrzymał dyplom, ożenił się, stał dumą swoich bliskich, założył fundację charytatywną i nie porzucił swoich pasji.
Czy to nie piękne?
Człowiek, który całą swoją osobą głosi świadectwo.
Zaimponował mi, stał się moim bohaterem i wspaniałą motywacją, aby nigdy się nie poddawać i nie wątpić w marzenia.
Czy wypada pisać, że nic nie jest niemożliwe i że ten mężczyzna jest tego najlepszym przykładem?

Książka przeczytana i zrecenzowana dzięki uprzejmości Wydawnictwa Sine Qua Non
Dziękuję :)
Recenzja jest w całości moją subiektywną opinią.


Wyzwanie 2015 - 31/50


Kryśka

P.S. Dla zainteresowanych tutaj jest strona pana Lomonga, a tutaj wywiad :) Bardzo ciekawe informacje i inspirujące słowa.

CONVERSATION

Back
to top