Muzyczny romans, czyli 'Maybe someday'

"Maybe someday", Colleen Hoover


Tak zarzekałam się, że nigdy nie tknę już tej autorki, ale, jak to ja, uległam impulsowi. Nie jestem rozczarowana, wbrew wcześniejszemu przekonaniu, że będę. "Maybe someday" to jedna z tych książek, które nie pozostają w mojej pamięci długo, ale na tyle przyciągają zainteresowanie, że doczytuję je do końca.
Książka jest zdecydowanie tysiąckroć lepsza od "Hopeless", od którego zajeżdżało dziecinadą, bezsensem i patosem, przynajmniej dla mnie. Bardzo złe wspomnienia, krótko mówiąc. Pozycja, którą przeczytałam dzisiaj, ma kilka mocnych stron lecz także kilka słabych. Bardzo wysokie noty na Lubimy Czytać wprawiają mnie w konsternację, bo jak dotychczas nie zrozumiałam, czym autorka zagarnęła sobie tak wielką miłość czytelników.



Co przyciągnęło moją uwagę?

1. Trójącik
Element, którego nienawidzę. Po prostu, nienawidzę. Co to za pomysł, żeby nagle zakochiwać się w dwóch osobach? I nie po kilku miesiącach, niee, okres 'zakochiwania' wynosi przeciętnie tydzień. Jednak tutaj udało mi się zdzierżyć. Może dlatego, że bohaterowie są dorośli i myślą racjonalnie? Możliwe, że udobruchały mnie logiczne przemyślenia głównych bohaterów - Ridge'a i Sydney? Łagodząco mógł też zadziałać brak zbędnego dramatyzmu.

2. Piosenki
Przewijają się przez całą książkę, ich zadanie to przybliżenie nam uczuć bohaterów i nadanie powieści muzycznego charakteru, jakiejś wyjątkowości. Nie podobało mi się to. Jasne, to był temat dookoła którego kręciła się cała sprawa z miłością, zrozumieniem i bliskością dusz bohaterów, ale nie przemówił do mnie. Dla mnie, głuchej na czystość dźwięku i rytm, muzyka nie jest wystarczająco mocnym filarem, aby oprzeć o nią uczucie, które stanie się podwaliną miłości.

3.Kategoria? Romans.
Autorka nie poszła po najmniejszej linii oporu, co trzeba jej przyznać, i uraczyła nas nawet znośną historią, która nie wniosła nic nowego do mojego życia, nie wywołała silnych uczuć, <O matko! Naprawdę nic nie czuję!> ale miała wyjątkowy przebieg. Wkurzył mnie, ale i podniósł na duchu 'okres zawieszenia', w którym przebywali bohaterowie. Wkurzył, bo trwał dość długo i zaburzył mój romansowy stereotyp. Podniósł na duchu, ponieważ autorka zrehabilitowała się przekazując nam proces utrwalania się uczuć. Byłam sceptyczna, bo jak to tak? Jak można się tak szybko zakochać? Ale Hoover chyba zdała sobie z tego sprawę i pokazała swój racjonalizm. Bohaterowie sami początkowo ukazali sceptyzm, co do swojego nagłego uczucia, więc dali sobie czas, TAK, CZAS <niesamowite>, i pozwolili uczuciom się wyklarować.
Chwała ci za to!
To uratowało tą książkę w moich oczach.

4. Okładka i tytuł
Oryginalnie. Kropka.

Nie mogę powiedzieć, że przeżyłam wielkie WOW, ale autorka trochę się podreperowała, w wyniku czego książka okazała się lepsza od poprzedniej. Nadale jednak sądzę, że nie jest to nic szczególnego, nie ma się czym zachwycać. Przeciętny romans. Żadnych fajerwerków.
Kryśka

CONVERSATION

Back
to top