"Kane", L.A.Casey
Przeczytałam ostatnio dwie następne części cyklu: Slater Brothers - "Alec" i "Kane".
Jeśli "Aleca" nie mogłam przetrawić, do czego z marszu się przyznam, to "Kane" przyciągnął mnie do siebie kilkoma elementami, choć w żaden sposób nie dorównał pierwszej części serii. Trzeba też wspomnieć, zanim wymienię plusy i minusy książki, że autorka mogłaby już przestać wałkować temat ich przeszłości i nakierować się bardziej na przyszłość. Błagam, naprawdę, rozumiem, akcja i cała historia, ale nie można przecież uwieszać się na jednym temacie i trzymać go zapamiętale w nadziei, że czytelnik nie zauważy, że brak nam pomysłów. Rozczaruję Was, ale zauważyłam. I wpieprzyłam się, bo to mówi o nieumiejętności autorki do wprowadzania do książki nowych postaci i wydarzeń, które są niezbędne do podtrzymania ciekawości czytelników.
PLUSY
1. Książka posiada wątek ciążowy, czym od razu zagarnęła sobie moją, małą, ale sympatię.
Wiem, nie powinnam interesować się takimi sprawami, ale po prostu lubię, gdy w książkach, faceci stają się wtedy tak strasznie opiekuńczy.
2. Kane jest seksowny jak piekło i okładka jest w miarę seksowna, a więc... sami rozumiecie.
Bycie kobietą zobowiązuje do dostrzegania takich rzeczy i ulegania im.
Książka nie jest tragiczna, czy zła, broń Boże, żebyście odnieśli od razu takie wrażenie, ale dla kogoś kto poszukiwał mocnych wrażeń i skoków adrenaliny (jak w części pierwszej. Tak, jestem okropna, że wciąż do tego wracam, no ale!!) jest ona po prostu mdła. Kane i jego sylwetka nie są wystarczającą rekompensatą.
MINUSY
1. . Branna (ta kobieta... nie jest główną bohaterką, jedynie postacią poboczną, ale ma zadziwiającą zdolność irytowania czytelnika.)
2. Ponownie, czy autorka nie może zostawić już ich przyszłości? Ciągłe powracanie do tego, co było i kto się teraz na nich mści jest nudne. Ok, kobieto, nie masz innego sposobu na wywołanie u nas dreszczu emocji, rozumiem. Ale zostaw już ten temat!
3. Książka jest super, jeśli ma w sobie coś niepowtarzalnego i cudownego. Coś, co wybija ją z kategorii "obrzydliwie durny romans, na pograniczu harlequina" do "aww, mój Boże, więcej!".
I tego tutaj brak. Jeszcze nie zdefiniowałam tej unikalnej 'rzeczy', ale pracuję nad tym. Bo czasami zdarza się, że nawet nudny romans w jakiś sposób mnie przyciąga i trzyma, aż dotrę do ostatniej strony. Nawet, jeśli później psioczę, że straciłam czas. Na przykład seria Ze mną w Seattle. Tutaj rozczarowanie jest o tyle większe, że autorka przygotowała nas na coś lepszego, a tu klops. I dupa zbita.
Jestem rozczarowana, rozgoryczona i wpieniona. Jak tak można?
Kryśka
0 komentarze:
Prześlij komentarz